poniedziałek, 26 maja 2014

Drew & Alice (Avengers fanfick)



Drew


Rozdział II

Drew rozejrzał się po nowym pokoju, trzymając w ręce torbę ze swoimi rzeczami. Agent Coulson stanął w drzwiach.
- Potrzebujesz czegoś? - zapytał.
Drew odwrócił głowę.
- Nie. - mruknął. - Mógłbym na razie zostać sam? -
- Jasne. - powiedział agent. - Jak coś to hasło na wi-fi dla ciebie to 68D.Van240894. Wpadnę później, pokaże ci bazę.
Wyszedł, ale po chwili się wrócił.
- Będziesz mieszkał z jeszcze jedną osobą. - dodał - Za niedługo powinna tu dotrzeć.
Zostawił Drew samego.
Rozejrzał się po pokoju. Był on przedzielony na pół, cienką gipsową ścianką, w każdej części były najpotrzebniejsze meble. Drew wszedł do lewej połowy, rzucił torbę na podłodze i sam położył się na łóżko. Zamknął oczy.
Sam nie wiedział czemu się zgodził na propozycję agenta. Była to decyzja podjęta całkowicie pod wpływem chwili, jakiegoś dziwnego, niewytłumaczalnego impulsu. Matka nie robiła żadnych problemów. Podpisała okazane jej dokumenty, stwierdzające, że chłopak będzie się znajdował pod opieką S.H.I.E.L.D. Chciałby myśleć, że to dlatego, że się o niego martwi, że chce mu zabezpieczyć przyszłość, czy coś w ten deseń, ale wiedział, że tak naprawdę chciała się go pozbyć. Nienawidziła go, nawet jego dotyku.
Wiedział czemu. Nie dziwił jej się.
Sam nie mógł sobie wybaczyć krzywdy wyrządzonej bratu.
Nie żałował podjętej decyzji. Nie chciał jej zmuszać na patrzenie na niego dzień w dzień, na znoszenie jego obecności. Dobrze, że się zgodził.
Wstał z łóżka i podszedł do łazienki, do której drzwi znajdowały się w rogu pokoju. Zajrzał do środka. Prysznic i wanna, oddzielone od reszty zasłonką, pralka i sedes. Otworzył lustrzane drzwiczki szafki nad umywalką. Dwa kubeczki, w każdym pasta do zębów i szczotka. Jakieś kosmetyki, dezodoranty. Nie przyglądał się im zbyt uważnie, zarejestrował, że są i zamknął szafkę. Spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Patrzyło na niego uważnie parą ciemnych, dużych oczu o ciemnej oprawie, bardzo wyróżniających się w bladej, szczupłej, trójkątnej twarzy, otoczonej przez przydługie, czarne włosy. Był drobny jak na chłopaka, szczupły i dość kościsty, pewnie dlatego, że niewiele jadł. Miał smukłe, wiecznie zimne dłonie, o długich palcach. Miał smukła figurę i ubierał się na czarno. Popatrzył przez chwilę odbiciu w oczy i wyszedł z łazienki.
Usiadł na łóżku. Agenta Coulsona wciąż nie było, więc wyciągnął z torby laptopa i połączył się z internetem. Wyszukał nazwisko Leon N. i odkrył, że mężczyznę skazano na 8 lat więzienia. Zadowolony oparł się wygodniej o ścianę, wyglądało na to, że mimo swych gróźb mężczyzna nie wróci tak szybko, czyli na razie nie ma się co niepokoić. Uspokojony wyrzucił mężczyznę ze swoich myśli.
Zastanowił się co dalej. Jakoś myślał, że to będzie inaczej wyglądać. Powinni wziąć go do laboratorium i pobierać jakieś próbki do badań, czy coś, a nie zostawić go samego w pokoju, bez opieki i jakiegokolwiek zajęcia. Albo, jeśli chcieli zrobić z niego agenta, to na jakieś szkolenia, treningi go brać...? Sam nie wiedział, jak wygląda życie w takim miejscu, jak na razie zapowiadało się, że dosyć nudno.
Z zamyślenia wyrwał go okropny rumor z korytarza. Jakby jakiś huk, krzyki i kroki zbliżających się ludzi. Po chwili do pokoju wpadł agent Coulson, z jakichś powodów cały mokry i wyglądający na zestresowanego. Za nim weszło kilku innych mężczyzn i jedyna sucha w tym towarzystwie, drobniutka dziewczyna, wyglądająca jakby chciała się gdzieś schować. Drew popatrzył na agentów pytająco.
- Drew, poznaj swoją współlokatorkę i prawdopodobnie przyszłą koleżankę, Alice. - Coulson wskazał na dziewczynę. - Alice, - zwrócił się do niej. - To jest Drew, twój nowy, kolega, będziecie razem mieszkać. Może nawet się zaprzyjaźnicie? - uśmiechnął się do niej. I wtedy Alice, rozpromieniona, rzuciła się na zszokowanego Drew i przytuliła się do niego.
Spiął się cały, nie przepadał za dotykiem, nie był do niego przyzwyczajony. Miał ochotę uciec.

***

Siedział w swoim kącie na łóżku, skulony, ciesząc się chwilą odpoczynku, gdy Alice wybyła na spotkanie z Tonym Starkiem i na chwilę zostawiła go w spokoju. Westchnął i opadł na bok, kładąc się na łóżku. Przymknął oczy.
Sam nie wiedział, co sądzić o Alice. Był pewien jednego - za bardzo się do niego kleiła, a nie bardzo to lubił. Zastanawiał się jak jej o tym powiedzieć.
Chyba ją lubił. Nie interesowały jej jego moce, nie bała się go. Sama też nie był słabiutka. Choć na taką wyglądała. Drew wyczuwał w niej coś, coś zupełnie innego, od tego co było w nim, a jednocześnie tak znajomego... Byli podobni.
Mimo to ona była tak jasna, tak niewinna. Zupełne jego przeciwieństwo. Może dlatego nie czuł do niej niechęci, wydawała się nieskażona brudem ciemnej strony człowieczeństwa. Miła była myśl, ze istnieje ktoś taki.
Ale wydawała się taka bezbronna. Była groźna, owszem, ale mimo to...
Ukrył twarz w poduszce.
Rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju zajrzał agent Coulson.
- Drew, jesteś wzywany.
- Dlaczego? - zapytał, unosząc głowę.
- Czas na testy twoich umiejętności. Musimy wiedzieć do czego jesteś zdolny. - uśmiechnął się agent, mocno zaciskając wargi.
Drew usiadł na łóżku i zaczął wkładać buty.
- A jak zrobię krzywdę prowadzącemu testu?
- Och, nie martw się, temu nie zrobisz.

***                                

 Coulson prowadził chłopaka przez poplątane korytarze bazy S.H.I.E.L.D.  Stanęli pod dużymi pancernymi drzwiami. Coulson gestem pokazał Drew, żeby wszedł do środka.
- A pan? - zapytał Drew, patrząc na niego podejrzliwie.
- Ja nie mogę brać udziału w waszych ćwiczeniach, ponieważ jestem zwykłym człowiekiem i moglibyście mi zrobić krzywdę, przy większej dawce emocji. - powiedział agent - Ale nie martw się, tam są kamery, będę w sąsiednim  pomieszczeniu wszystko oglądał. Bez obaw.
 Drew westchnął.
- Czyli tam w środku jest ktoś, kto nie jest zwykłym człowiekiem, tak? - powiedział cicho.
- Och, ten człowiek to żywa legenda. - Uśmiechnął się Coulson, a Drew wszedł do środka.
Sala była ogromna, wygłuszona. Drew rozejrzał się niepewnie. Sala trochę przypominała plac zabaw dla dzieci. Były tam sprzęty przypominające huśtawki, drabinki, równoważnie, jakieś karuzele... Zastanawiał się do czego służą. Miał złe przeczucia.
Z wielkiego rusztowania zeskoczył jakiś człowiek. Drew popatrzył na niego. Jego wątpliwości rosły.
Mężczyzna był ubrany w niebieski, obcisły kombinezon z gwiazdkami i paskami. W ręce trzymał tarczę z gwiazdą na środku.
- Witaj. - oznajmił - Jesteś Drew Vanger prawda?
- Tak, a ty? - zapytał patrząc na niego spode łba.
- Kapitan Steve Rogers, zwany Kapitanem Ameryką. Miło mi poznać. - wyciągnął rękę do Drew.
Chłopak popatrzył na niego nic nierozumiejącym spojrzeniem. Po chwili przypomniał sobie grzecznościową formułkę.
- Mnie również. - powiedział. - Jak się masz?
 Kapitan wyglądał na nieco zaskoczonego formułką jak z podręcznika angielskiego dla podstawówki.
- Dobrze, dziękuję. - odpowiedział, równie sztywno. Wciąż miał wyciągniętą rękę. Drew nie bardzo  wiedział co z nią zrobić, więc udał, że jej nie widzi. Minął Kapitana i spojrzał na ogromną huśtawkę.
- Na czym będą polegały te testy? - zapytał, by przerwać niezręczną ciszę.
Rogers pozwolił dłoni opaść. Odwrócił się do chłopaka z wymuszonym uśmiechem na ustach.
- Powalczymy sobie. - powiedział. Drew odwrócił się do niego z szokiem wymalowanym na twarzy. Cofnął się.
- Nigdy z nikim nie walczyłem! -
- Och, nie bój się. Nie ma czego. Nie zrobię ci krzywdy.
- Nie boję się ciebie! Boję się, że ci coś zrobię!            
- Mnie? - zaśmiał się mężczyzna. - O mnie martwić się nie musisz. Nie będziesz w stanie mi nic zrobić. -
 Drew spojrzał na niego spode łba. Zabrzmiało to, jakby Rogers go lekceważył. Nie podobało mu się to. To, że nie wyglądał na silnego i że nigdy się nie bił, nie znaczyło, że jest słaby. Zamierzał to Kapitanowi udowodnić.
Cofnął się kilka kroków, aż znalazł się pod ogromnym stelażem. Stanął na jego cieniu.
- Ok. - powiedział. - Walczmy. -
I zniknął.
Cienie stelażu i wszystkich znajdujących się w pomieszczeniu przedmiotów, poruszyły się. Pełzły po podłodze leniwie, niczym węże gotujące się do ataku. Kapitan Ameryka cofnął się przyglądając im się uważnie. Były wąskie, pomieszczenie było zbyt jasne, by były większe.
Nagle cienie wystrzeliły w górę. Szybko i cicho zaatakowały Rogersa, który błyskawicznie uskoczył. Chwycił jeden z cieni, w dotyku był dziwny, jak materiał. Utrzymał go tylko przez chwilę, zanim cień zrobił się niematerialny i jego ręce przeniknęły przez niego. Uwolniony cień zaatakował, rozcinając kapitanowi policzek i przebijając na wylot rękę, którą próbował się osłonić. Kapitan wycofał się, cienie znów padły na podłogę. Znów zaczęły pełznąć w jego stronę.
Rogers rozejrzał się, szukając jakiejś podpowiedzi, jakiegoś sposobu na pokonanie chłopaka. I nagle ujrzał. Jeden z kątów był ciemniejszy niż reszta w jasnej sali. Znajdował się za ogromną, zasłaniającą go przed światłem równoważnią, przez co kapitan nie dostrzegł tego od razu. Był mroczny, a cienie kłębiły się wokół niego, chroniąc dostępu. Dostrzegł cienkie, ciemne, nitki wychodzące z kąta, łączące go z atakującymi go cieniami.
Cienie znajdowały się już pod nogami Rogersa. Tym razem niczym liany próbowały opleść mu nogi, ale kapitan nie zamierzał dać się złapać. Skoczył, złapał się stelażu i zaczął się po nim wspinać. Szybko, jak najszybciej, widząc jak cienie wokół niego ożywają, i błyskawicznie wystrzelają w jego stronę. Puścił się stopnia, spadł kawałek i złapał się kilka drążków niżej. Znów zaczął się wspinać. Nagle poczuł, że coś go łapie za kostkę.
Został oderwany od drabinki i rzucony w powietrze, poleciał w górę. Spojrzał na sufit i dojrzał coś niesamowitego. Miał szczęście, niewiarygodne szczęście. Jedna z lamp urwała się i wisiała na grubym kablu.
Złapał za kabel, a gdy zawisł na nim całym ciężarem, ostatnie trzymające lampę, śruby puściły i Rogers wraz z wciąż świecącą lampą upadł na ziemię. Nie zważając na ból w poranionych kończynach, od razu zerwał się do biegu. Trzymając lampę w rękach pędził w stronę ciemnego kąta. Prawie do niego dopadł, gdy nagle poczuł, że jego ramię przeszywa ból. Spojrzał na nie i zobaczył cień przebijający je na wylot. Wyrwał go, podbiegł do kąta i poświecił na niego lampą.
Usłyszał krzyk i zobaczył Drew zasłaniającego oczy ramieniem. Korzystając z szansy, nie czekał, aż chłopak odzyska wzrok. Uderzył go mocno w bok, aż chłopak odleciał kawałek i uderzył w ścianę. Zsunął się po niej, nieprzytomny.
Kapitan Ameryka stanął nad nim, słysząc wbiegających do sali agentów. Popatrzył na niego. Chłopak krwawił z tyłu głowy. Klęknął przy nim, sprawdził puls, obmacał głowę - czaszka była cała.
- Nic mu nie będzie, stracił przytomność. - oznajmił podchodzącemu Coulsonowi. - Jest silny, ale mało wytrzymały. Nie do końca panuje nad mocą, cienie mogły być szybsze. Jakby były, pewnie bym przegrał. - Patrzyli jak sanitariusze kładą chłopaka na noszach i wynoszą. - Mały potworek. - powiedział z uśmiechem, nie złośliwie.


***

by Kuro

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz